Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/113

Ta strona została uwierzytelniona.

sów, na świeże, czerwone usta i całą głowę, szlachetnie osadzoną na smukłej, zgrabnej szyi... i wzdrygnęła się nagle, bo ten sam utajony w niej szyderczy głos szepnął:
— Piękna jesteś, odziedziczyłaś dumę i postawę matki-ziemianki, a tymczasem jakżeż drwił z ciebie potem i szydził zapewne ów niezapomniany, „miły, lekkomyślny przechodzień!“
Chichot przenikliwy, drażniący, nieznośny rozsadzał mózg Haliny i szalał, jak jazgot rozpętanej, złośliwej syreny fabrycznej.
Zerwała się z krzesła, schwyciła płaszczyk i, czując, że nie ma sił pozostać w domu, wybiegła na ulicę. Pragnęła znaleźć się śród ludzi, posłyszeć ich głosy, które zagłuszyłyby, przekrzyczały przeklęty, szyderczy chichot.
Przez ogródek, zarośniętą chwastami ścieżką wyszła na brzeg Łani i ze stromego brzegu zajrzała na dół.
Stała tam gromadka chłopów. Wskazywali rękami na daleki zakręt rzeki, gdzie prąd się zwężał i znikał pod nawisającemi gałęziami. Konary tworzyły tam arkady i strzeliste łuki gotyckie, pogrążone w zielonym i fjoletowym mroku.
— Hej-że! Płyną cudze „szuhaleje“ — dwie, nie — trzy! — wołał kulawy Martyn, któremu granat urwał stopę na wojnie w Dardanelach.
— Bajesz!... — przeczyli inni. — To — nasi z Kożangródka wracają... Widać, że dobrze im poszło ze skórami... sprzedali, choć na szabas tra-