Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.

fili, no, ale żyd, gdy geszeftem zapachnie, to i o szabasie zapomni...
Martyn ciskał się i przysięgał, że mignęły mu na załomie trzy szuhaleje, a Harasymowiczanie na obijanikach wszakże popłynęli.
Do Haliny, patrzącej na rzekę, podszedł nagle Konstanty Lipski, którego nie spostrzegła, bo siedział w cieniu płotka na złożonych tu belkach i deskach.
— Oczekujecie tu kogoś, panienko? — spytał, nie patrząc na nią i uderzając cienką wikliną o cholewę buta.
Nauczycielka spojrzała na niego i, uśmiechając się przyjaźnie, zawołała prawdziwie zdumionym głosem:
— Konstanty, co się z wami stało? Cóż to za eleganckie ubranie, ho-ho! Wybieracie się do miasta, lub może na czyjeś wesele?
Istotnie, Konstanty zmienił się do niepoznania.
Miał na sobie ciemno-granatową marynarkę i szarą w paski koszulę ze sztywnym kołnierzem i dobranym do koloru krawatem; jasno piaskowe spodnie wpuszczone były do oficerskich butów lakierowanych. Jasny kapelusz filcowy, zsunięty na tył głowy, odsłaniał wysokie czoło i jasny kosmyk niepokornych włosów, spadających na lewą brew.
Lipski wzruszył ramionami i mruknął:
— Niedziela, to człek się ubrał lepiej... W tem wszak nie chodzi się po puszczy i rdzawych nietrach. Tam — świtka, onuczki i łapcie — podręczna odzież, a tu można i tak — inaczej...