Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.

— Kogóż to chcecie podbić takim szykiem? — zadała znów pytanie Halina, a w głosie jej drgnęła nuta szyderstwa, gdyż przypomniała sobie słowa Ostapa.
Lipski obrzucił ją przelotnem, lecz ostrem spojrzeniem i od niechcenia machnął ręką:
— At, dajcie spokój żartom! — powiedział, zapalając papierosa. — Nie to mi w głowie... Może chcecie, panienko do kościoła waszego na nieszpory popłynąć? Dowiózłbym was do Dziemiatycz i poczekał w karczmie... I tak muszę tam być — dodał pośpiesznie, zawstydzony swoją propozycją lub może obawiając się odmowy — tobym zabrał i was z sobą... Na wieczerzę pewnie zdążymy do domu...
— Dziękuję wam, Konstanty! — zawołała radośnie. — Z chęcią pojadę! Biegnę do domu i trochę się przebiorę, żeby wam nie wstyd było pasażerki.
Lipski uderzył się prętem po butach i burknął, patrząc w ziemię:
— Jabym się was nigdy nie powstydził, choćby cały świat niewiedzieć co o was gadał...
Halinę zastanowiły nie tyle słowa, ile ton młodego Poleszuka i zmusiły przyjrzeć się mu baczniej. Jednak na surowej a raczej smutnej twarzy jego nie dostrzegła żadnej utajonej myśli. Była zupełnie przekonana, że powiedział tylko to, co czuł. Uświadomiła też sobie niespodziewanie, że Konstanty nie wzbudza w niej niechęci i gniewu,