Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/130

Ta strona została uwierzytelniona.

promieni padał na wielki ołtarz, przełamując się w kryształowych ozdobach lichtarzy i rozpryskując na ostrym kancie srebrnego krzyża.
Ksiądz — nie stary jeszcze, lecz o chudej, schorowanej twarzy odprawiał nieszpory. Cicho grały organy i śpiewał chór, z kilku głosów złożony.
Zaledwie kilkunastu modlących się ginęło bez śladu w obszernej świątyni.
Halinie się wydało, że jest sama, ukryta w mroku, zalegającym nawę.
Zatrzymała się swym zwyczajem tuż za progiem i uklękła przy murze, od którego wiało chłodem i wilgocią.
Przymknęła oczy i zatopiła się w modlitwie.
Wzburzenie jej ustępowało powoli, bez wysiłku, bo z dziwną łatwością dusza jej oderwała się od ziemskich spraw i przeżyć i padła krzyżem, korząc się przed Najwyższą Istotą, która wszystko wiedziała i rozumiała w mądrości swej przedwiecznej i miłosiernej. Halina czuła, jak odlatują od niej, niby spadające z drzewa suche liście, nieodstępna jej troska, żal, smutek i miłość — nie ta dawna, żywiąca się jeszcze nadzieją, lecz bolesna, zatruta gorzkim zawodem i paląca wstydem.
Była tak pochłonięta ogarniającym całą jej istotę nastrojem rozmodlenia, że nie słyszała nawet cichych stąpań koło siebie i nie poczuła, iż ktoś stanął w pobliżu i trwożnie pytającym wzrokiem wpatrywał się w jej pochyloną głowę.
Po odejściu Haliny od łodzi, Konstanty Lipski długo patrzał w ślad za nią, spostrzegłszy, że znikła