Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/142

Ta strona została uwierzytelniona.

— Co — źle? Okropnie! Ostateczna nędza, ruina, katastrofa mówię pani! I to po takich szykach i fochach! Automobile, przyjęcia na sto nakryć, wakacje w Nicei, syn w Oksfordzie tylko mógł studjować, bo Wilno — za niskie progi na ich nogi! A wszystkiemu winna próżność, dawna szlachecka pycha! Nie, nie, siostro, asa połóż na prawo!... Byli sobie dobrzy rolnicy, szlachta średnia, dość zresztą zamożna, a skrzętnie i niezgorzej groszem umiejąca obracać. Pamiętam ich jeszcze, gdy żył dziadek, pan Onufry. Zwykł był mawiać, że dopóki ziemia się nie zawaliła, szlachcic syt i odziany chodzić będzie... — No, teraz — waleta a na niego damę — to już i mamy kompanję zacną, siostruniu najdroższa! I nadało licho, że syn Onufrego — pan Krzysztof ożenił się z panienką nieposażną, lecz próżną i ambitną ponad miarę ludzką... Ona to namówiła męża, aby szukał krewniaków wśród najstarszej arystokracji poleskiej...
Sporo korcy żyta i pudów lnu sprzedał pan Krzysztof, zanim jakiś heraldyk wytrzasnął mu taką genealogję, że mu się odrazu w głowie przewróciło... Ech, gdyby teraz dziesiątka wypadła, tobyśmy i tę maść dobrali!... Otóż, moja miła panno Halino, odkopano, że w rodzie Ostrogów była niegdyś Tarłówna... Zaraz, siostruniu nie tak szparko! Ot tę tutaj, a tę siódemkę tam... jakoś nam dziś idzie!... Co?
— Więc cóż ta Tarłówna... — szepnęła Halina, słuchając z bijącem sercem.