Nazajutrz po dostąpieniu Św. Sakramentu, Halina pożegnała księdza Antoniego Kraczaka i szybkim krokiem zeszła na brzeg.
Konstanty czekał już na nią przy czółnie, gotowy do drogi. Usadowiwszy Halinę, w jednej chwili wyprowadził łódź na główny prąd i nadał jej rozpędu. Nic nie mówiąc, pochylał się i prostował, szybko śmigając wiosłem i wydając krótkie westchnienia, syczące niby struga pary, uchodzącej z maszyny przez niewidzialną w niej szczelinę.
Długo płynęli w milczeniu, bo, widząc natchnioną, promienną twarz Haliny, Lipski nie śmiał i nie chciał przerywać jej nastroju.
Ten człowiek pustynnych łąk błotnistych, ten łowiec, spędzający długie tygodnie w ciemnej puszczy, tchnącej oparami bagiem, ckliwą wonią gnijących liści i zaduchem butwiejącej kory — wyczuwał wszystko z niebywałą ostrością.
Nie mogło nawet być inaczej.
Nawykł przecież od dzieciństwa tajemnym zmysłem, mieszczuchom nieznanym, widzieć ławice ryb, dążące na głębinie rdzawych, czarnych rzek, rozumieć zew ich instynktu i wykorzystać to zrozumienie, w miejscach niezawodnych zastawiając