Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/149

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ktoś obcy jest w kureniu... — zauważył Wasyl, wchodząc do krzaków.
Istotnie z szałasu wyszedł żyd w chałacie, a za nim Wachromiuk, stary Poleszuk, obdarty i brodaty. Wymachiwał długiemi łapskami, klął ohydnie i wykrzykiwał:
— Za takie sandacze — po dziesięć groszy za funt?! Niech nie zejdę z tego miejsca, jeżeli oddam je wam, Salomonie. Skórę zdzieracie ze mnie żywcem, krew moją pijecie, żyły ciągniecie!...
Żyd, nic nie mówiąc, wydobył z kieszeni kamizelki zatłuszczoną sakiewkę i długo przebierał w niej palcami. Po chwili wcisnął do ręki chłopa kilka drobnych monet i mruknął pojednawczo:
— Nu, nu... tyle gwałtu?... Nu, nu... ubiliśmy interes... biorę wasze sandacze, Wachromiuku... Och, niech tak zdrowy będę, jak drogo wam za nie zapłaciłem, bo sandacze te — chude, niczem ukleje!... Miękkie mam serce...
Rybak, trzymając pieniądze na wyciągniętej dłoni, długo i podejrzliwie liczył, poruszając wargami i trzęsąc brodatą głową; wkońcu jednak schował pieniądze do kieszeni, dziurawych, przemoczonych portek i, spodełba spoglądając na Salomona, mruknął:
— Macie serce akuratnie takie miękkie, jak moje sandacze chude są niby ukleje! Krowopijec... zdzierca z was, Salomonie, ot co wam powiem!
— Nu-nu! — powtarzał kupiec, gramoląc się do czółna i biorąc do rąk wiosła. — Macie teraz pieniądze, to możecie iść do szynku!...