Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/153

Ta strona została uwierzytelniona.

w polu... sam... umierałem z pragnienia... już Chińczycy, niczem wilki, węszyli wszędzie, szukając rannych, aby obedrzeć ich i zamęczyć... Ale Grzegorz — dobry towarzysz!... Skrzyknął ochotników, po nocy odnalazł mnie i do szpitala odstawił... Jam tego nie zapomniał...
Wachromiuk długo jeszcze snuł sto razy słyszaną przez obydwu przyjaciół opowieść o wojnie rosyjsko-japońskiej i o bitwach, w których brał udział wraz z Grzegorzem Lipskim. Od tych wspomnień stary rybak przerzucił się do czasów wojny światowej i rewolucji, aż coś mu raptem przyszło do głowy, bo zaśmiał się i powiedział drwiącym głosem:
— Policja ma ciebie, Kostku, na oku... Cha-cha! Myśli, że włóczysz się po puszczy i nietrach koło topielisk Warskich, aby na bolszewicką stronę przeprawiać komunistów, co nogę dają z Polski... Dobiera się do ciebie policja... Ja już nieraz komendantowi mówił, że nie tym tropem idą, boś ty nie taki! Ino nie wierzą jeszcze... Teraz, gdy zwiedzieli się, żeś palce maczał w strzelaniu bolszewików tam... na mszarniku moroczeńskim, — pokręciło im się w głowach... Węszą za tobą, a nie wiedzą, za co się ucapić...
Parsknął ochrypłym śmiechem i trząsł się cały, kurcząc pooraną zmarszczkami twarz i skubiąc twarde kłaki brody.
— To tak, jak ten Salomon, co odpłynął teraz — przypomniał sobie Wachromiuk, poważniejąc nagle. — Powiada mi kiedyś: „Łamię sobie głowę, że taki, jak ty — bogaty chłop siedzi w hłuszy nad