Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/158

Ta strona została uwierzytelniona.

Konstanty usiadł po chwili przy stole. Wydobywszy z szuflady arkusz papieru, pióro i flaszeczkę atramentu zaczął pisać list do przyjaciół w Słucku, zagryzając wargi i przechylając głowę na bok.
Gdyby ktoś obcy przeczytał list jego — zdziwiłby się niezawodnie i nic nie zrozumiał. Zagmatwane zdania, przypadkowe, jakgdyby bezładnie rzucane słowa, stanowiły kryptogram, obmyślony przez łowca poleskiego.
Gdy skończył, przysiadły się do niego siostry. Przerywając sobie co chwila, opowiadały z przejęciem, że od Rudego Brodu przypłynęły wczoraj trzy szuhaleje z myśliwymi. „Pany“ sprowadziły sołtysa i wypytywały go o wilki, obiecawszy przyjechać po śniegu i zapolować w okolicy.
— Jeden z panów, taki mały, brzydki, pytał o naszą panienkę. Gdy się dowiedział, że niema jej, zły był, a inni śmiali się z niego i żartowali... — trajkotała Anna.
Konstanty podniósł głowę. Oczy błysnęły mu drapieżnie, na twarz wypłynęła skupiona czujność, nozdrza się rozdęły, jakgdyby węsząc niebezpieczeństwo. O nic jednak nie zapytał. Zdjął marynarkę i narzucił na ramiona szarą świtkę. Starannie złożywszy list, schował go do kieszeni i skierował się ku drzwiom. Już na progu przystanął na chwilę i rzucił, nie patrząc na siostry:
— Nie czekajcie na mnie z obiadem! Przed nocą dopiero powrócę.
Zbiegł na brzeg i wskoczył do małej, lekkiej podjazdki. Popędził ją ku Rudemu Brodkowi.