Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/166

Ta strona została uwierzytelniona.

spojrzenie, unosząc się zlekka, aby zapiąć granatową czamarę z szarym, barankowym kołnierzem.
Ledwie się skrzyżowały ich oczy, Halina wydała krótki, ostry krzyk i, raptownie tracąc siły, opuściła się na ławkę. Upadłaby niezawodnie, gdyby rękami nie uczepiła się była kurczowo drewnianych filarków ganku.
Młody myśliwy nie spostrzegł jednak nic i przejechał. Sanie, unoszące go, zniknęły, skręcając na boczną drogę.
— Nie poznał... nie odczuł mnie!... Zdzisław... mój Zdzisław!... tak blisko odemnie... na tej samej ziemi... Cud... cud!...
Nie miała sił pohamować wzruszenia, głowa jej chwiać się zaczęła, podnosiły się i opadały ramiona, a głuchy szloch rozdzierał jej piersi i spazmem ściskał gardło.
— Panno Halino! Co pani jest? Dlaczego pani taka blada? Zasłabła pani? — posłyszała nagle niespokojne pytania i poczuła, że to doktór Wicher bierze jej ręce w swoje dłonie i mocno rozciera, pochylając ku niej strwożoną twarz.
Lekarz odprowadził Halinę do pokoju i zmusił ją, aby się położyła na tapczanie.
Starannie przetarł okulary i podszedł do leżącej, mówiąc:
— Jestem w tej chwili tylko lekarzem, proszę więc z całą szczerością opowiedzieć mi, co pani czuje i dlaczego zastałem panią tak zmienioną?
Halina słabym jeszcze głosem uspokajała doktora i siliła się nawet na wesołość. Starała się zba-