Wtedy to zjawiły się w źrenicach Haliny te nagłe błyski drapieżne i tragiczne zarazem, nadające jej oczom wyraz twardy i nieugięty; wtedy też poraz pierwszy z kącików jej warg wypełzły cieniutkie bruzdki, któremi sączyła się gorycz nieznośna, żłobiąc je głębiej i głębiej.
Wierząca i religijna, do czasu odwiedzin kościoła w Dziemiatyczach, nie czuła się jednak na siłach do wyznania swego grzechu na spowiedzi. Męczyło ją to i smuciło. Czuła się, jakgdyby wygnaną z domu Bożego, modliła się żarliwie, powtarzając jedną tylko prośbę — „naucz, ratuj!“ — Nie mogła jednak, jak to dawniej bywało, wpadać w nastrój czystego, natchnionego zachwytu, więc namiętne błagania o siebie samą nie wystarczały jej i nie dawały ulgi. Być może, czuła za każdym razem jeszcze silniejsze przygnębienie, skruchę i oddalenie od źródła łaski. Dręczyło ją to i drażniło tembardziej, że równolegle z temi moralnemi przeżyciami, płynął swojem łożyskiem inny potok głębokich odczuć — całą istotą ujmowane dostąpienie szczęścia i jakiejś niezawiłej, pierwotnej prawdy w tem, co jednocześnie uważała za swój grzech, poniżenie i upadek.
Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/173
Ta strona została uwierzytelniona.