Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/184

Ta strona została uwierzytelniona.

ciemna płachta, padał mu na czoło i zsuwał się powoli na oczy, ogarniając całą twarz; stawała się wtedy ponurą i ziemisto-szarą, a mowa wzbogacała się nieużywanemi zwykle przez niego słowami.
Innym znów razem, gdy coś przykuwało jej myśl i uwagę do Konstantego, choć spokojny, jak zwykle, w uczuciach swoich zwarty w jeden zwał, promieniował cały, a dźwięczne nuty coraz częściej i śmielej rozbrzmiewały w jego głosie.
Zima tymczasem zawładnęła już krajem i okryła rzeki i jeziora lodową skorupą.
Poprzez niedostępne trzęsawiska przeciągnęły się szlaki, głęboko pocięte płozami sań.
Zagasły już krwawe płomienie, szalejące nad oczeretami i haszczami na hałach, gdzie Poleszuki ogniem nawiedzali lęgi wilcze, rozpędzając na cztery wiatry drapieżne zgraje.
Odcięte od świata chutory i wioski, wśród topielisk zapadłe, wyzwoliły się wreszcie z pod przemocy bagien i haszcz nieprzebytych. Ludziska na saniach, konno lub na nartach odwiedzali się wzajemnie.
Pewnego razu do Harasymowicz przybyło dwóch nieznajomych podróżnych. Przyjechali w rozłożystych saniach, z ustawioną na nich króbką — łykowym koszem. Mieli z sobą strzelby myśliwskie, skrzynie z zapasami i całą baterję butelek. Ponieważ wieczór już zapadł, szukali dogodnego noclegu. Sołtys, jak zawsze, wskazał im dom Lipskich, gdzie w dużej izbie przy stole z wiszącą nad nim