Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/190

Ta strona została uwierzytelniona.

twarzy jego zjawiła się znowu drapieżna zaciętość i przebiegał ledwie dostrzegalny skurcz, co zwężał mu powieki i podnosił kąciki warg, odsłaniając ostre, mocne zęby.
Pewnego wieczora, gdy po posiłku żegnała gospodarzy, aby udać się na spoczynek, — Konstanty spojrzał na nią dziwnym wzrokiem i poprosił:
— Zostańcie, panienko! Muszę wam coś powiedzieć, bo dziś w nocy... wyjeżdżam.
— Wyjeżdżacie? — spytała z niepokojem w głosie. — Dokąd? Co się stało? Mówiliście niedawno, że, gdy pojadę na święta do domu, — odwieziecie mnie na kolej nowemi sankami?
Usiadła, patrząc na niego z trwogą, bo przypomniała sobie w tej chwili opowiadanie starego Ostapa i rozmowę z Konstantym, gdy pierwszy raz płynęli do Dziemiatycz. Była przekonana, że odjazd Lipskiego ma związek z tem, co słyszała od niego i Ramulta.
Konstanty podniósł brwi i mruknął wymijająco:
— Trzeba jechać, bo taki czas przyszedł... Ważne mam sprawy do załatwienia... do zakończenia — poprawił się, spuszczając oczy. — Ale nie o tem chciałem mówić z wami, bo to są rzeczy drobne; jeżeli udadzą się — dobrze, jeżeli nie... — wzruszył ramionami, a dłonią uderzył zlekka w stół.
Pomilczawszy chwilę i jakgdyby zbierając myśli, oparł się na łokciu i, wbijając wzrok w oczy Haliny, szeptać zaczął tak cicho, że musiała się aż pochylić ku niemu: