Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/191

Ta strona została uwierzytelniona.

— Strzeżcie się... bo do nieszczęścia, nie daj Boże — jeden krok, panienko!... Proszę was bardzo... bardzo... jak...
Urwał, nie mogąc dobrać słowa, wreszcie machnął ręką i z rozpaczą w głosie dokończył:
— Jak przed śmiercią...
— Co wy mówicie, Konstanty?! — przeraziła się Halina.
— Wiem, co mówię... — mruknął w ponurem zamyśleniu. — Śmierć po ludziach chodzi...
— Ale w stosunku do mnie, co właściwie macie na myśli? — zapytała, hamując oddech.
Milczał długo, myśląc o czemś z takim wysiłkiem, że aż mu bruzdy głębokie poorały czoło, wreszcie rozłożył ręce bezradnie i szepnął z przejęciem:
— Nie wiem... a może — i... wiem! Czuję, że stoi przy was coś strasznego, a skąd to idzie — Bóg raczy wiedzieć! Gdybym wiedział, tobym obronił was, panienko... ale nie wiem, myślę w dzień i w nocy i nic wymyśleć, ani pojąć już nie mam siły!
Halina zrozumiała i odczuła mękę Konstantego. Pomyślała sobie, że nastąpił moment stosowny, aby opowiedzieć mu o swoich dawnych przeżyciach, o tem, co z biegiem czasu zaczęła uważać za grzech, i posłyszeć od Lipskiego, co myśli o postępku młodego hrabiego.
Uczyniłaby to niezawodnie, w jakiś sposób ukrywszy prawdziwe nazwisko uczestników tego zwykłego zapewne wypadku, który ludzie podnie-