Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/209

Ta strona została uwierzytelniona.

wskazywał ślady zwierzęce, ciągnące się przez zaśnieżoną drogę i mruczał:
— Ot, szkoda, że nasz Konstantyn odjechał! On powiózłby panienkę lepiej i na własne oczyby zobaczył, że tego roku zwierza namnożyło się bez liku. O, patrzcie tylko! Ile tropów nakluczyły zające! Chmara ich śmiga w tym olszyńcu! Istna chmara! Ej, a tam — to lis się włóczył! Niedawno, widać, przeszedł, bo śnieg, ruszony kitą, jeszcze nie zlodowaciał. A tam te dołki — to sarny powybijały je racicami... Przepuścił Konstanty najlepszy czas łowiecki! E — ech! A nie wiadomo, czy swego dopnie tej zimy?...
— Obawiam się o niego! — odezwała się nagle Halina.
Stary obejrzał się trwożnie i radośnie zarazem. Przyjrzał się jej uważnie i szepnął z przejęciem:
— Nie daj Boże, panienko droga, aby mu się co stało! Niech go Spas i Przeczysta chronią od wszelakiej napaści. Śmiały on i zuchwały, ale serce ma miękkie!
W tej ocenie syna kryło się wyraźne pytanie, wymagające odpowiedzi.
Zrozumiała to nauczycielka i powiedziała w zamyśleniu:
— Być może, ale trudno go poznać, bo skryty jest i jakiś tajemniczy...
— Hardy — on i serca swego otwierać nie lubi! — zaśmiał się stary. — Wpierw musi poznać człowieka i uwierzyć mu, jak samemu sobie, a wtedy, wtedy... wierniejszego nie znajdziecie od niego!