osobie panującej nie dałabym się porwać... wcale o tem nie marzę i marzyć nie zamierzam!
Dziwnie surowym i zaciętym tonem wypowiedziała te ostatnie słowa. Przebrzmiały one niby przysięga — twarda i nieustępliwa. Pani Olmieńska ze zdumieniem przyjrzała się córce. Na twarzy Haliny, przed chwilą takiej słodkiej i pogodnej, spostrzegła teraz grymas bólu i uporu, a w oczach znów ten sam niepokojący matkę, zastygły i drapieżny wyraz.
— Nie jesteś chyba, Halu, przeciwniczką małżeństwa?... — zaczęła pani Romana, lecz natychmiast urwała, bo Halina machnęła ręką i potrząsnęła główką.
— Nie jestem! — odpowiedziała z rozdrażnieniem. — Bardzo pragnęłabym miłości... Żyłam temi pragnieniami przed dwoma laty, lecz teraz nie myślę już o tem nigdy... Nie dla mnie to!... Tak jest, mój najdroższy matuś, — nie dla mnie, a więc nie dotykajmy już więcej tej sprawy! Poco? Każdy człowiek ma własną drogę przed sobą... Moja zaś nie idzie po linji ogniska domowego.
Pani Olmieńska dopiero po tej rozmowie zaczęła domyślać się czegoś. Nie wątpiła już, że córka przeżyła jakiś cięższy i poważniejszy zawód życiowy, niż mogła początkowo przypuszczać ze słów Haliny o „miłym, lekkomyślnym przechodniu“.
— Nigdy mi nic nie mówiłaś o swych przeżyciach... — szepnęła z mimowolnym żalem w głosie, wpatrując się w Halinę smutnym wzrokiem.
Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/22
Ta strona została uwierzytelniona.