Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/220

Ta strona została uwierzytelniona.

— Do hotelu! — rzucił drapieżnym, triumfującym głosem, wolną ręką popychając furmana.
Konie ruszyły całym pędem. Zdzisław, pochylony nad Haliną, coś szeptał do niej. Pytał ją o coś, błagał, dawał jakieś rady, muskając palącemi wargami jej ucho i włosy, a coraz silniej i namiętniej przyciskając jej bezwładne, pokorne ciało do swej piersi.
Halina miała oczy zamknięte. Nie słyszała, co mówił Zdzisław.
Przytulona do niego wiedziała tylko jedno, że była przy nim i że należała już do niego bez oporu, myśli i lęku, bo w wąskiem kole całkowitego oddania zamykało się jej życie i wszystkie jej najgorętsze, od oczu ludzkich, a nawet od siebie samej ukryte pragnienia, podniecane nieświadomym porywem do jakiegoś promiennego celu.
Czuła w sobie ukojenie tak pochłaniające, że sprawiało jej to rozkosz fizyczną i paraliżowało myśl i wolę.
Była, jak pływak, porwany przez prąd i wiry, ginący już i ostatnim wysiłkiem wyrzucający się nagle na niewidzialną łachę piaszczystą. Uczucie to było tak potężne i przewyższające jej siły, że pozbawiło ją świadomości wszystkiego, co się działo dokoła.
Na pewien tylko czas oprzytomniała nieco, bo Zdzisław ścisnął jej pierś tak gwałtownie, że aż poczuła ból, i szepnął swym nie dopuszczającym sprzeciwu głosem:
— Czy kochasz mnie?