Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/235

Ta strona została uwierzytelniona.

dla koni, za to Najwyższy pokarał ich rękami naszych dzielnych marynarzy! — mówił ksiądz, wskazując gościom miejsce, gdzie do świątyni, przebijając mur, wpadł polski granat.
Halina i Zdzisław weszli do lochów kościelnych, gdzie mnisi grzebali swoich opatów i braci. Tu też gospodarowali Moskale, szukając złota i srebra. Świadczyły o tem wywalone cegły, porozrzucane kości nieboszczyków, zmurszałe deski trumien, strzępy ciemnych habitów i skrawki podartego pergaminu.
Proboszcz zaprosił młodą parę na obiad do plebanji, rad, że mógł pogawędzić z ludźmi światłymi. Pełniąc służbę Bożą, siedział oddawna na odludziu, gdzie dzwonom kościoła wtórowało wycie i świst wiatru, szalejącego nad jeziorem Horodyskiem i ponure zawodzenia i zgrzyt zamieci, bijącej w okna księżej siedziby.
Powrócili do Pińska wieczorem, gdy się już zapaliły latarnie uliczne.
— Mieszkam oddawna na Polesiu, a dopiero po raz pierwszy zwiedziłem Horodyszcze — śmiał się Zdzisław. — W lecie, podobno, przedstawia się ono bardziej malowniczo, chociaż wtedy nie tak łatwo znów dojechać do kościoła... Kursują tam stateczki, albo też można płynąć łodzią. Długa to jednak i nudna komunikacja!
Halina przypomniała sobie podróże swoje do Dziemiatycz, Konstantego Lipskiego w nowem granatowem ubraniu, pędzącego czółno, poczciwego księdza Antoniego, figlarną panią Sugietową i po-