Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/240

Ta strona została uwierzytelniona.

migrenę. Służbie nie płacono od pół roku, a na lekarstwa — to państwo mają pieniądze. Dziś ot Walek na dwanaście złotych...
— Milcz, nicponiu! — syknął Zdzisław, podtrzymując Halinę, gdy wchodzili po chwiejnych płytach ganku.
W pałacu ciemno było, zimno i pusto.
Wydać się mogło, że nikt tu nie mieszkał oddawna.
Z obszernej sieni, ledwie oświetlonej lampką naftową, szli przez amfiladę zupełnie ciemnych pokoi. Tylko księżyc w pełni zaglądał tu, rzucając bladą, zwodniczą mgławicę, z której wynurzały się powiększone, niewyraźne kontury mebli i połyskiwały złocone ramy portretów.
Doszli wreszcie do oświetlonego pokoju.
Dziwny i smutny miał wygląd, przypominając raczej rupieciarnię, lub skład antykwarjatu.
Przeróżne meble — leciutka kozetka Louis XV stała obok ciężkiej kanapy gdańskiej; złocona szafka z sewrską porcelaną tuliła się do monumentalnego kredensu „Jacob“, niezbyt szczęśliwie ozdobionego herbami Ostrogów; jakieś portrety panów i pań w perukach i sztywnych jedwabiach drzemały żałośnie pod ścianą, za pięknym niegdyś piecem holenderskim, dziś jakgdyby szczerzącym zęby, bo niejedna już od niego odpadła biało-granatowa kafelka.
Halina z jakąś niezwykłą ostrością przyglądała się niezwykłemu zbiorowisku stołów, foteli, obrazów, porcelanowych waz, japońskich i chińskich