Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/263

Ta strona została uwierzytelniona.

Ujrzawszy Halinę, spłonął rumieńcem i w milczeniu pocałował ją w rękę.
Podniósłszy głowę, obrzucił ją badawczym spojrzeniem, i wpatrywał się tak uporczywie, że aż zmarszczki pofałdowały mu czoło, a oczy się zmrużyły, świecąc się z pod opuszczonych powiek.
Po chwili radość znikła z jego opalonej na wichrach i mrozie twarzy, a błyski w źrenicach przygasły.
— Jak się wam powiodło, Konstanty, — spytała Halina, ściskając szorstką, mocną dłoń Poleszuka. — Cóż to — kulejecie?
Odgarnąwszy włosy z czoła, popatrzył na nią ze smutkiem czy też z wyrzutem, jakgdyby chcąc o coś zapytać, lecz uniósł ramiona wysoko i zaczął opowiadać przyciszonym, obojętnym głosem:
— Dziękuję wam, panienko! Swego dokonałem. Spadek po stryju Fedorze odnalazłem, a i z Piotrukiem zrobiło się koniec... Dostałem od niego kulę, ale chybił i tylko nogę mi zranił... Drobnostka! Już się goi... Zato jestem teraz wolnym człowiekiem! Dopiąłem swego...
Halina ucieszyła się serdecznie:
— Jakżeż rada jestem za was! Doprawdy, myśmy się tu o was bardzo niepokoili! Szczęśliwi jesteście teraz, Konstanty?
Wzruszył ramionami i odpowiedział głuchym, ponurym głosem:
— Jeździłem na błota Moroczańskie nie po szczęście... Zostało ono w innem miejscu, tylko nie wiem, czy mam go jeszcze szukać, panienko?