kurentkami. Ona czarami leczy, ja — lekarstwami zwykłemi!
Konstanty jeszcze niżej pochylił głowę i mruknął:
— Pytałem ja Oleny, czego od was chce? Powiada, że oddawna patrzy na was i wie, że jest wam potrzebna...
— Mnie?! — zdumiała się nauczycielka.
— Tak twierdzi Jarmołowa! — szepnął Poleszuk, spuszczając oczy. — Powiedziała, że wieczorem, gdy w domu będziecie, przyjdzie znowu...
— Zaczynają się czary poleskie, o których czytałam niedawno w książce Moszyńskiego! — zaśmiała się Halina, lecz poczuła w tej chwili, budzącą się w niej trwożną ciekawość.
Tegoż samego dnia, przechodząc przez izbę, spostrzegła obu Lipskich, schylonych w sąsiednim pokoju nad dużą, zieloną skrzynią. Konstanty ostrożnie rozwijał jakieś bure szmaty i wydobywał z nich paczki zielonych banknotów. Ojciec liczył je, śliniąc sobie palce i chrząkając głośno.
Spotkawszy się potem z Konstantym i widząc, że krzywi się z bólu w nodze, powiedziała do niego:
— Pokażcie-no waszą ranę, muszę ją obejrzeć, bo coś mi coraz gorzej kulejecie!
Radość błysnęła w jasnych oczach Poleszuka, lecz wzdragał się jeszcze.
— Nic mi nie będzie! — mówił. — Ot taka sobie „carapina“. Zagoi się rychło... Nie zadawajcie sobie trudu, panienko!
Nalegała jednak, więc ściągnął but i pokazał
Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/265
Ta strona została uwierzytelniona.