ropiącą się jeszcze ranę w łydce. Nauczycielka starannie przemyła ją wodą karbolową, zajodynowała i posypała kseroformem.
— Nie możecie teraz iść do lasu, bo was zające na sto kilometrów zwęszą z tym zapachem! — zaśmiała się, po skończeniu opatrunku.
— I tak nie poszedłbym! — odparł z żywością, obrzucając ją wdzięcznem spojrzeniem. — Mnie w domu najlepiej i najspokojniej.
Przypomniał coś sobie i dodał pośpiesznie:
— Przodownik pytał mnie o ranę... Powiedziałem mu, że gdy polowaliśmy na dziki, Wasyl zranił mnie niechcący, bo kula mu się od zmarzniętego pnia odbiła. Może będzie pytał was o to... powiedzcie mu, że tak i wam mówiłem...
— Dobrze! — zgodziła się Halina. — Tylko nie róbcie już więcej takich wypraw, mój Konstanty, bo to źle się skończy.
— Jam już swoje zrobił, panienko!... — szepnął gorąco, nie patrząc na nią.
Wieczorem do pokoiku nauczycielki zapukała Olena Jarmołowa.
Weszła cichutko i długo stała przy drzwiach, rozwijając dużą chustkę, którą była szczelnie owinięta. Wreszcie ukazała się jej siwa głowa i ostra, ptasia twarz z biegającemi, bystremi oczkami.
— Ja do panienki w ważnej sprawie przyszłam... — powiedziała jakimś bezczelnym głosem i podała Halinie rękę.
— Siadajcie! Jakąż to macie do mnie sprawę?
Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/266
Ta strona została uwierzytelniona.