nia siodła. Chce skoczyć do Różanki na telegraf, aby doktór przyjechał...
Halina uśmiechnęła się słabo i poruszyła ręką.
— Niech nie jedzie, bo doktór nic mi nie pomoże... Bardzo proszę, aby nie jechał... — szeptała.
Marja wyszła z pokoju i Halina zapadła odrazu w głęboki sen.
Obudziwszy się, zaczęła poraz pierwszy rozmyślać z całem natężeniem mózgu. Rozumiała, że okoliczności zmuszają ją do tego gwałtownie.
Postanowiła narazie wyznać matce całą prawdę i powiadomić ją, że pod pozorem choroby w odpowiednim momencie przedłuży sobie urlop wakacyjny.
Postanowienie to zrodziło najtrudniejsze pytanie: co będzie robiła z dzieckiem? Nie mogła go przywieźć do Harasymowicz, nie mogła też — pozostawić go na opiece schorowanej matki. Musiałaby więc zaopiekować się niem sama, ale nie tu, gdzie ją wszyscy znali. Należało tedy poszukać sobie posady na nowem miejscu, lecz czy ją znajdzie? Z pism pedagogicznych wiedziała, że wakansów niema nigdzie...
— Muszę przecież znaleźć jakieś wyjście! — szepnęła, zaciskając zęby.
Najprostszem byłoby przyjęcie pomocy od Oleny, lub zwrócenie się do akuszerki.
— Zabicie dziecka, i — najzwyklejsza, „kosmetyczna“ niemal operacja — przypomniała sobie określenie pewnej koleżanki w seminarjum.
Należało poważnie zastanowić się nad tym pla-
Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/271
Ta strona została uwierzytelniona.