rzących okiem nieogarnięte morze z wystającemi nad niem chutorami na ostrowach i kępkami olch i wierzb, badali Poleszuki swoje szuhaleje, obijaniki, czubarki, ładowali na nie sprzęt rybacki, żerdzie i wiklinowe pęki do stawiania jazów.
Łowcy wychodzili na noc do puszczy, aby posłuchać „zapadów“ głuszcowych i zliczyć — ile kogutów po matecznikach do prawdziwych nastraja się toków, zanim obnażą się „ihryszcza“ w borze i z pod śnieżnej pokrywy wynurzą się stare suche wrzosowiska.
Halina ze smutkiem patrzyła na sznury wędrownego ptactwa, lecącego pod obłokami i trąbiącego tęskno i zewnie. Ptaki przybywały zdaleka — z nad Nigru i Nilu — do szarej, chmurnej ziemi poleskiej, aby zaznać tu uniesień, co daje żywioł rozrodczy, i odlecieć, być może, bezpowrotnie.
— Tak i mnie przyniósł tu jakiś żywioł, rzucił raz jeszcze w objęcia Zdzisława, a teraz muszę opuścić ten kraj, gdzie spełniłam nakaz nieznanej potęgi... Czy powrócę tu kiedyś?...
Smutek bezmierny, sprawiający fizyczny ból, jakgdyby jakieś ciężkie przeczucie i strach coraz dotkliwiej ogarniały ją z dniem każdym. Pocieszały ją tylko coraz wyraźniejsze oznaki budzącego się w niej nowego życia.
— Moje cudne, drogie maleństwo! — szeptała wtedy i obojętnym wzrokiem spotykała chytre, natrętne spojrzenia bab wiejskich i spokojnie odpowiadała na ich dwuznaczne, podstępne pytania.
W tym to zgnębionym, to znów rzewnym nastro-
Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/282
Ta strona została uwierzytelniona.