Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/283

Ta strona została uwierzytelniona.

ju, nie licząc się ze słowami, nic nie tając i nie tłumacząc, jak niegdyś przy konfesjonale wobec księdza Antoniego, napisała list do matki. Zakleiwszy kopertę, poczuła się tak, jakgdyby rozpoczynała nowy okres życia, brzemienny w wypadki.
Na piąty dzień po wysłaniu listu do pani Olmieńskiej, obudził ją nad ranem hałas pod oknem.
Usiadła na tapczanie, posłyszawszy przekleństwa starego Lipskiego, wściekły, drapieżny krzyk Konstantego, tupot nóg, brzęk tłuczonego szkła, a w chwilę potem — ponure, trwożne wołanie i gwar biegnących ludzi:
— Zabił! Poli-cja! Mordują!
Nauczycielka rzuciła się do okna i przycisnęła twarz do szyby.
Nic jednak dojrzeć nie mogła.
Jakaś czarna ciecz — lepka i gęsta — powoli spływała po szkle.
Narzuciwszy futro, wyszła na ganek.
Na lewo, w połowie ulicy spostrzegła leżącego na ziemi, skrwawionego parobka, a dalej trzech innych, uciekających przed Konstantym. Biegł, trzymając nad głową gruby drąg, wyrwany z parkanu.
— Trzymaj go, bo zabije!... — wył tłum, zalegający ulicę.
Z posterunku policyjnego wypadli przodownik Luzik z pomocnikiem i pędzili ku miejscu wypadku.
Konstanty dogonił wreszcie jednego z uciekających i, zadawszy mu cios, obalił na ziemię.