W tej chwili otoczyli go chłopi i szamocącego się rozbroili.
W kilka minut potem, przodownik Luzik siedział już w izbie Lipskich i sporządzał protokół. Kilku chłopów trzymało za ręce bladego Konstantego, w milczeniu spoglądającego dokoła jarzącym się wzrokiem.
— O co wam poszło? — dopytywał się policjant.
Konstanty nie odpowiedział.
— Przyznajcie się lepiej, panie Lipski — namawiał go Luzik. — Wiecie przecież, że mocno pokaleczyliście Bondara i Gregorczuka. Za nich możecie pójść pod sąd...
Konstanty, zamiast odpowiedzi, splunął tylko.
W tej chwili przez tłum przedarła się Marja i, płacząc, zaczęła wykrzykiwać:
— Chłopcy dziegciem okno i ścianę naszej panienki wysmarowali. Wy nie wiecie, co to znaczy, boście, panie przodowniku, nie tutejszy! Oni chcieli obrazić, skrzywdzić naszą panienkę, która leczy tu nas, uczy, zmusiła nas, abyśmy czasu nie marnowali i zarabiali w zimie...
— Prawdziwie mówi! — przytaknął jeden z chłopów. — Oblać dziewczynie okno dziegciem — to straszna zniewaga! Tak samo jak nazwać ją dziewką uliczną, co złe prowadzi życie...
Halina drgnęła, chciała uciec, lecz nie mogła się ruszyć.
Stała przy drzwiach, oparta o ścianę i patrzyła na tłum chłopów i bab, na przodownika i na blednącego coraz bardziej Konstantego.
Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/284
Ta strona została uwierzytelniona.