— Dziękuję wam, Konstanty, lecz jakoś czuję się niedobrze... Nie mogę jechać... Ale nie miałam sposobności podziękować wam za obronę mnie!... Nie zasłużyłam na to... doprawdy, jesteście tacy dobrzy dla mnie... tacy dobrzy!...
Nie mogła skończyć bo zapłakała i chusteczką zaciskała sobie usta, by nie wyrwał się głośniejszy szloch.
Konstanty zamienił się cały w czujność.
Nie ruszał się — słuchał, patrzał i naprężał swój dziwny zmysł wnikania w cudze myśli i zamiary.
Wreszcie odezwał się. Mówił powolnie, starannie oddzielając każde słowo:
— Podzięka — niepotrzebna! Broniłem tego, co jest mi najdroższe. Tak się już nam życie powikłało, niczem sieć w zaroślach tataraków albo w gałęziach drzewa, co w toni leży... Taki los, panienko!... Będzie teraz, jak sądzono... Cóż na to człek poradzi?...
Postał jeszcze chwilkę, popatrzył na płaczącą i, nic już nie powiedziawszy, wyszedł, stąpając cicho.
Halina skończyła listy. Było ich kilka: do pani Olmieńskiej, do doktora Wichra, do matki Zdzisława i do inspektora, któremu donosiła o zamiarach Konstantego Lipskiego ufundowania szkoły rzemieślniczej, do proboszcza w Dziemiatyczach, Grzegorza i Konstantego Lipskich, wreszcie — do starego Ostapa Ramulta.
Skończywszy z zaklejaniem kopert, ułożyła je
Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/291
Ta strona została uwierzytelniona.