Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/293

Ta strona została uwierzytelniona.

ujrzała przed sobą gęste zarośla wiklin. Ciągnęły się one aż do głównej roztoki Łani, gdzie o tej porze tworzyła się głębia, a wezbrana woda, cała w wirach na krętym załomie, podmywała brzeg. Z pluskiem wpadały do wody obsuwające się warstwy mokrego, zleżałego piasku, szmaty darniny, a nawet krzaki, natychmiast unoszone przez wart rzeczny.
Halina wsłuchała się w siebie.
Nie czuła ani strachu, ani żalu, ani nawet odruchów rozpaczy.
Zato „ono“ żywiej się poruszało i żądało od niej tego, czego mu dać nie mogła — życia!
Przeżegnawszy się, szybko wstąpiła na wcinający się w mętno-bury prąd cypelek, który raz poraz zalewały niewysokie, syczące fale.
W tej samej chwili z poza łuku strądu śmignęło rozpędzone czółno.
Stojący w niem człowiek z szaloną szybkością parł je przeciw prądowi.
Był bez czapki. Wiatr rozrzucał mu poły świtki i wichrzył płowe włosy.
Halina zatrzymała się mimowoli. On zaś, wydawszy głośny okrzyk, niby zewny klekot, urwany nagle, z rozmachem wpędził łódź na piasek i wyskoczył na brzeg.
Stali i patrzyli na siebie.
— Konstanty?... — szepnęła Halina, z trudem poznając jego zmienioną twarz.
On przesunął dłonią po czole i także szeptem odpowiedział: