— Nie daj Boże, coby mogło być!... Panienko! Panienko!
Z rozpaczliwym szlochem padł jej do nóg, powtarzając jedno tylko słowo:
— Panienko! Panienko!
Halina pochyliła się nad leżącym.
— Konstanty, powiem wam wszystko... — jęknęła przez łzy — a wtedy zrozumiecie, że inaczej postąpić nie mogę...
Usiedli pod spychem na kamieniach.
Lipski, wpatrzony w nią i nieruchomy słuchał, jakgdyby od tego, co powie mu, miało zależeć jego życie. Ona zaś, nic nie ukrywając, opowiedziała całe swoje życie.
Wreszcie skończyła.
Lipski nie spieszył się z odpowiedzią. Namyślał się nad nią, ważył każde słowo, odrzucając jedne, dobierając inne. Przypominał sobie coś, zestawiał i porównywał. Od tej pracy mózgu pofałdowało mu się czoło i rozszerzyły źrenice. Oddychał porywczo i ciężko. Wreszcie przemówił spokojnym już i stanowczym głosem:
— Wolną jesteście i możecie rozporządzać sobą... Rzecz — nie nowa... codzienna. Mężczyźnie wolno, to i kobiecie — też. Po-ludzku, po-sprawiedliwości rozsądzając... Człowiek nigdy nie wie, co go jakaś zła czy dobra siła zrobić przymusi. Ludzkie to, bo wszak nie święci — my, panienko?!... Wiedziałem ja o wszystkiem, krom tego... Ostroga... Każecie, to go zabiję, aby taki nie chodził po ziemi...
Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/294
Ta strona została uwierzytelniona.