obrzeżone wysokiemi ścianami oczeretów i sitowia, połyskiwały, jak mętne szkliwo bielm. W wysokich zaroślach wybujałych chwastów i na gładkiej nizinie tkwiły zadumane, przeczuwające już porę odlotu bociany, w powietrzu szybowały i miotały się setki mew. Łaciaste krowy brnęły przez kałuże, rozpryskując brunatną, rdzawą wodę; na suchych miejscach stały nieduże, chude, szerszeniawe szkapy, rozpaczliwie wymachując ogonami. Chłopaki i dziewczęta w dziurawych świtkach i łachmanach otaczały małe ogniska, szukając w dymie ratunku przed gryzącą chmarą bąków i komarów.
Zrzadka tylko zaczerniała gdzieś daleko na horyzoncie ciemna ściana lasu, mignęła w pędzie pociągu i dała nura w przełkniętą przestrzeń uboga wioska z gromadką przysadzistych, w bagnisko wrosłych chatek o zmurszałych ścianach i żałobnych strzechach trzcinowych. Jacyś obcy z wyglądu ludzie-mężczyźni i kobiety — szarzy, stopieni z jednobarwnym krajobrazem w nikłą, monotonną całość, stali, odprowadzając ponurym, obojętnym wzrokiem mknący szereg wozów i odchodzili powolnym, leniwym krokiem.
Głęboko ukrytą tajemnicą wiało od tej ziemi, chat i ludzi, a nawet od mgieł, pełznących poprzez haszcze nad brzegiem nieruchomej rzeki i od ognisk pasterskich, dymiących bez płomieni.
Trwoga i niepokój zakradły się do serca i mózgu Haliny.
Była teraz samotna, nie potrzebowała więc
Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/31
Ta strona została uwierzytelniona.