gdzieś po drodze, znikli też żydzi z Drohiczyna, a na ich miejscu siedzieli siwiejący ksiądz o bladej, zwiędłej cerze i niemłoda, otyła kobieta o niezwykle rumianej twarzy i małych, białych niemal oczach, co chwila, jak żądło żmii, śmigających ze szparek obrzękłych i zaczerwienionych powiek.
Ksiądz coś jej tłumaczył i powtarzał dobitnie:
— W tej sprawie, moja pani, bez Ostrożska się nie obejdzie...
Halina nie wsłuchiwała się w treść toczącej się rozmowy, lecz jedno często powtarzające się słowo: Ostrożsk, niewidzialnemi drogami wślizgiwało się w jej świadomość, biegło po zawiłych brózdach mózgu, aż ożywiło wspomnienia, które smagnęły ją niby biczem.
Nie poruszając ustami, jęła bezdźwięcznie i podświadomie szeptać:
— Ostrożsk... Ostrożsk... Ostrożski... Ostrogski... Ostrog!
Zżymnęła się cała i zacisnęła cienkie palce, przymykając ciążące jej powieki. Dwie cieniutkie zmarszczki wypełzły z kącików ust i pobiegły wężową linją, wcinając się głęboko w delikatną skórę.
Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/34
Ta strona została uwierzytelniona.