Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/48

Ta strona została uwierzytelniona.

Gdzieś z wysoka dochodziło ją głuche, basowe trąbienie, to znów rytmiczny częstotliwy poświst. Długo nie mogła zrozumieć znaczenia tych dziwnych odgłosów, ale wkońcu, gdy rozpoznała gęganie, domyśliła się, że gdzieś pod obłokami przelatuje stado dzikich gęsi. W wiosce, przy której stała stacja kolejowa, od czasu do czasu zrywało się wściekłe ujadanie psów.
Halina już drzemać zaczęła, gdy do ciemnego pokoiku z jakiemś suchem klaśnięciem wpadło echo dalekiego strzału.
Zapaliła świeczkę i usiadła na tapczanie, wsłuchując się w jakąś ni to trwożną, ni to spłoszoną ciszę.
— Niech pani śpi, — posłyszała przez ścianę głos zawiadowcy, — to patrol policyjny strzelił...
— Strzelił? — powtórzyła. — Do kogo?
W sąsiednim pokoju zabrzmiał cichy śmiech.
— Może do dywersanta, lub — do przemytnika albo może — do uciekiniera, przekradającego się za kordon... Zapewne jednak poprostu dla postrachu, aby każdy wiedział, że patrol czuwa... Zwykła to muzyczka nocna w naszych stronach! Dobranoc pani!
Halina zdmuchnęła świecę i wkrótce usnęła.
Nazajutrz rano serdecznie żegnana przez gościnnych kolejarzy wsiadła do rozklekotanego wózka, zaprzężonego w dwa białe koniki i wyruszyła w dalszą drogę.
Miała przed sobą jeszcze około czterdziestu kilometrów, ale woźnica, stary, brodaty Poleszuk —