przysięgał na wszystkie świętości, że przed południem dowiezie nauczycielkę do Harasymowicz.
Przejeżdżający przez wioskę wózek zwabił na ulicę wszystkie kobiety. Wybiegały z chat i, stanąwszy przy płocie, tępym wzrokiem przyglądały się nieznanej panience, ubranej po miejsku, w ponsowym bereciku, wymykającemi się z pod niego ciemnemi pasemkami puszystych włosów. Chłopi, pracujący w ogrodach, gdzie tkwiły czarne od starości stodoły, czarną też kryte trzciną, obrzucali ją niechętnem spojrzeniem i poruszali ustami, jakgdyby żując przekleństwa i wyzwiska. Dzieci, brodzące po głębokich, czarnych kałużach, krzyczały coś i wygrażały jej pięściami.
— Lud nie spotyka mnie entuzjastycznie! — pomyślała Halina i uśmiechnęła się mimowoli, gdyż wyczuła raptem jakąś niezachwianą niczem pewność, że potrafi zmienić stosunek chłopów do siebie — samotnej nauczycielki, przybywającej dla szerzenia oświaty pośród ciemnej, zaniedbanej ludności.
— Dlaczego oni są tacy nieweseli i patrzą na mnie spodełba, gospodarzu? — zapytała powożącego chłopa.
Nie zrozumiał na razie zapytania, więc musiała mu długo i obszernie tłumaczyć.
Pojąwszy wreszcie, uśmiechnął się krzywo i, nie patrząc na Halinę, burknął w swej dziwacznej mowie — mieszaninie słów polskich, rosyjskich, ukraińskich i białoruskich:
— Czemu mają być weseli? Urodzajów nie
Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/49
Ta strona została uwierzytelniona.