— Nie słyszałam o tej krzywdzie waszej... — zaczęła cichym głosem. — Zato wiem, że polscy urzędnicy w ten sposób z wami nie postępują... Polska nigdy nikogo nie krzywdziła i nie zniewalała do porzucenia wiary, obyczajów, języka...
Chłop ożywił się nagle i całem ciałem zwrócił się do nauczycielki:
— No, to prawda! Popów swoich mamy i nikt nam nie broni do cerkwi chodzić i po swojemu żyć, ale niedobrze to, że Polaki pozwolili na szkoły białoruskie, bo naco nam one? My po naszemu, po poleszucku gaworzyć umiemy od dziecka, a wy nas po polsku nauczcie, abyśmy z urzędnikiem, sędzią i policją rozmówić się mogli i sprawy nasze w porządku załatwić... Jeżeli nie my, to choć dzieci nasze, bo...
Nie skończywszy zdania, w największym popłochu jął batem śmigać po zmęczonych szkapach, nadsłuchując co chwila i podejrzliwie rozglądając się na wszystkie strony.
— Co się stało? — zapytała zdumiona i odruchowo zaniepokojona Halina.
Chłop nie odpowiedział, zapewne nie słyszał głosu pasażerki, bo rozpędzony wózek turkotał wściekle, skacząc po grobli.
Zjechali wreszcie z „nakatu“.
Wózek wytoczył się na błotnistą drogę, przeciętą dwiema głębokiemi koleinami, pełnemi wody. Olszynowy las, ciemny i zwarty w nieprzeniknione dla oka haszcze, otoczył jadących z obydwu stron.
Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/59
Ta strona została uwierzytelniona.