Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/67

Ta strona została uwierzytelniona.

wym klekotem ostatecznego wyczerpania stanął przed domkiem sołtysa — baby z ręcznikami, statkami domowemi i niemowlętami na ręku otoczyły go zwartą ciżbą i przyglądały się przybyłej nauczycielce, jej ubraniu i walizkom. Chłopi również schodzili się zewsząd i, stanąwszy w oddali, posępnym wzrokiem badali Halinę, mrucząc coś do siebie półgłosem. Czereda dzieciaków mknęła z hałasem, gramoląc się po zboczach stromego brzegu i przełażąc przez płoty.
Od strony cerkwi, unosząc wysoko poły długiej sutanny, szybkim krokiem nadążał młody pop.
— Czy mogę widzieć się z sołtysem? — zapytała Halina, zwracając się do otaczających ją kobiet.
Milczały, nie zrozumiawszy pytania lub nie chcąc odpowiedzieć.
W tej chwili pop nadszedł. Wyciągając rękę do nauczycielki, przemówił dość dobrą polszczyzną:
— Jestem pleban miejscowy — ojciec Bazyli Hradczański... Sołtysa chwilowo niema w domu. Wezwano go do Łachwy na śledztwo w sprawie napadu na pocztę... Powróci zapewne dopiero wieczorem. Czem mogę pani służyć?
— Chciałabym się gdzieś ulokować i czemprędzej obejrzeć szkołę — odpowiedziała Halina. — Bardzo będę wdzięczna, jeżeli... ksiądz dopomoże mi... nie znam zupełnie miejscowych warunków... i wogóle — nikogo i nic!...
Ojciec Bazyli zatarł ręce i, obejrzawszy się, zawołał: