Halina śmiała się serdecznie, słuchając pana Wichra.
— Poco pani tu przyjechała, poco, na miły Bóg? — dopytywał doktór.
— Odpowiedź — bardzo prosta! — zawołała. — Musiałam rozpocząć samodzielne życie w swoim zawodzie, a że nie znalazłam innej posady, jak tylko na Polesiu — pracuję w Harasymowiczach, panie doktorze, i przysparzam panu pacjentów, a po otrzymaniu apteczki — będę panu robić konkurencję!
— No-no-no! — kręcił głową lekarz. — Że też panią wypuścili z tej Warszawki kochanej?!
— A któż miałby mnie tam gwałtem zatrzymywać? — podnosząc ramiona, spytała Halina.
Dr. Wicher klepnął się po bokach, jednym szybkim ruchem ręki jeszcze bardziej zwichrzył sobie czuprynę i, podbiegłszy do zwierciadła, pstryknął w szkło palcem, wołając wysokim falsetem:
— Niech się pani sobie przyjrzy w lusterku, a dobrze, dobrze!
Zrozumiała, co miał na myśli, spoważniała więc natychmiast i z lekkiem wetschnieniem, które jednak nie uszło uwagi doktora, mimo jego zwykłe roztargnienie, odpowiedziała:
— Ma pan na myśli sprawy, które nie istnieją dla mnie... Nie istnieją zupełnie, gdyż oddawna zostały skreślone z mojej ewidencji życiowej...
— Dlaczego? Dlaczego? — biegając po pokoju, jakimś rozpaczliwym głosem zawołał znów pan
Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/90
Ta strona została uwierzytelniona.