kiego, westchnieniem rozpaczy, rzężeniem konania, dreszczem lęku, zgrzytem bluźnierstwa i przekleństw, łkaniem poszarpanych żelazem piersi, sykiem podziurawionych, przeżartych gazami gardzieli.
Korowód żałosny i ponury zniknął po chwili we wnętrzu dworca. Żołnierze poczęli wynosić złożone na prześcieradłach nieruchome ciała. Nesser drgnął. Zrozumiał, że są to zmarli w drodze żołnierze — ci, co skonali wśród turkotu kół, szczęku zwrotnic, brzęku i zgrzytu hamulców i spięć. Odbyli ostatnią podróż, uspokojeni już nazawsze, leżeli teraz na wilgotnym asfalcie peronu i cierpliwie oczekiwali na ostatnią już na ziemi włóczęgę za miasto, gdzie grzebano ofiary wojny. Nesser przyjrzał się tym twarzom sczerniałym lub zbielałym bielą śmierci, teraz ukojonym, choć może niejeden, rzężąc po raz ostatni, ciskał straszne, ciężkie przekleństwo lub klątwę ponurą rzucał na głowy nieznanych winowajców swej śmierci.
— Niektórzy z nich skonali z pewnością z otwartemi oczami pełnemi strachu czy też nienawiści... — pomyślał Nesser.
Umarli mieli jednak oczy przymknięte szczelnie, jakgdyby nawet z wysiłkiem. To palce sanitarjuszek i szarytek zamknęły powieki skromnym bohaterom i męczennikom, których ku śmierci gnała dziwna, niepojęta moc rozkazu, silniejszego, niż obawa o życie.
— Błogosławieni cisi... — szepnął Nesser i odszedł w skupieniu.
Korespondent powrócił do hotelu, zabrał walizki i kazał się zawieźć na dworzec. Na peronie nie pozostało już ani rannych, ani zmarłych. W jednym
Strona:F. Antoni Ossendowski - Ogień wykrzesany.djvu/102
Ta strona została przepisana.