Paryż spotkał Nessera rozradowanem, wiosennem słońcem. Kasztany bulwarów okryły się jaskrawo zielonemi, młodemi liśćmi, rozległe gazony parku luksemburskiego mieniły się, jak malarska paleta, plamami różnobarwnych kwiatów. Nawet niebo, to paryskie niebo, przesiąknięte dymem i niewidzialnemi wyziewami miasta — olbrzyma, połyskiwało błękitem, jakgdyby odlanym z turkusowej emalji. Ślady wojny zacierała i ukrywała za odnawianemi niemal codziennie dekoracjami jakaś skrzętna, gospodarna i mądra ręka. Zdawało się, że nic się w Paryżu nie zmieniło. Ten sam zawrotny, wesoło-kłopotliwy ruch samochodów i autobusów; te same okrzyki sprzedawców dzienników; ten sam połyskujący asfalt; ustalona na zawsze estetyka i powaga gmachów, prąd tysiącznych tłumów, płynących ulicami; te same symboliczne figury na Place de la Concorde i świeże na nich wieńce, ozdobione wstęgami o barwach narodowych, które z dniem każdym nabierały znaczenia wyraźnego hasła, ożywiającej idei.
Napozór żadnych zmian nie można było dostrzec w Paryżu. Napozór tylko, bo zwykle ciemno ubrany tłum kobiet sczerniał ostatecznie, a żałobne welony i białe ozdoby na sukniach przemawiały nieuchwyt-