z rowów i gnać ku swoim, padając pod morderczym deszczem metalu. Wkrótce całe tłumy wysypywały się z okopów i pędziły, porzucając karabiny. Z jękiem i wyciem ścigały ludzi lekkie pociski dział polowych: potok szarych sylwetek w nieładzie wyplusnął z rowów, kompanje, nie kryjąc się już, w popłochu zmykały, dziesiątkowane i zmiatane przez artylerję, baterje kulomiotów i gęste salwy piechoty.
Resztki strzelców ukryły się w starych okopach, skąd rozpoczęto atak. Zagrały trąbki i rozległy się okrzyki komendy. Pędzono ludzi do nowego ataku. Nikt jednak nie pokazywał się nad nasypami. Daremnie się wysilały mosiężne gardziele trąbek, wygrywających niecierpliwe, trwożne sygnały. Daremnie nadbiegali od sztabu konni i piesi ordynansi z rozkazami, krzycząc przeraźliwie:
— Do ataku! Do ataku!
Żołnierze nie wychodzili ze swoich skrytek, nie ruszali się z miejsca. Wielki wysiłek odrazu wyczerpał całą energję i obezwładnił wolę. Stawali się już łupem zwątpienia i przerażenia. Widząc rozpaczliwą sytuację, z okopów wybiegli oficerowie. Błyskali szablami i wołali:
— Do ataku! Naprzód! Za nami, bracia!
Jedynie sygnalista biegł za nimi, trąbiąc coraz żałośniej. Na czele oficerów szedł do ataku dowódzca pułku. Ogromny, o opasłym brzuchu, mocno ściągniętym pasem, brodaty pułkownik zrozumiał już, że żadna moc nie podniesie żołnierzy z bezpiecznych okopów. Klął widocznie, bo pięścią groził, oglądając się na nasyp, nad którym nie spostrzegał nikogo. Oficerowie zaczęli się również wahać, gdy wtem pułkownik cisnął na ziemię szarą, barankową czapkę
Strona:F. Antoni Ossendowski - Ogień wykrzesany.djvu/15
Ta strona została skorygowana.