Strona:F. Antoni Ossendowski - Ogień wykrzesany.djvu/192

Ta strona została przepisana.

maud’a. Po chwili zdumienie dziennikarza jeszcze bardziej wzrosło. Sanskrytolog pisał w tonie, nie mającym nic wspólnego z tekstem i stylem ksiąg Wedy.
— Mój stary! — czytał Nesser. — Jesteśmy tu całą paczką: ksiądz Chambrun, którego niegdyś straszyłeś swemi „czerwonemi“ poglądami; znany ci grubas i wałkoń, Gillet-junior; mój kolega szkolny Delvert — nasz kapitan z 8-ej kompanji, świetny oficer, choć w życiu prywatnem — profesor uniwersytetu. Wygląd ma łagodny i dobrotliwy — muchyby, zdaje się, nie zabił, a w gruncie jest to stworzenie mocno zębate i uparte, czy to z nami „poilus“, czy z „boszami“! Nazywamy go „tatusiem“, mimo, że jest młodszy ode mnie! Mamy tu także Championa, któremu niedawno urodziła się córka; czarnego Bambulę, Coco, „15 gramów“, blagiera i wesołka Manjeana, olbrzyma-kaprala Theart; są też i inni, których zresztą tak samo nie znasz, jak „tatusia“ lub Coco. Całe to bractwo je, pije, praży z karabinów, słucha mszy, którą regularnie celebruje „Tyka w sutannie“, jak nazywamy księdza Chambruna, bije się na bagnety, a naogół się nudzi... Piszę o tych odważnych zabijakach dlatego, że prosili mię by wyrazić ci ich podziw dla cywila i do tego jeszcze najbardziej próżniaczego — takiego, co to „macha piórem po dziennikach“. Jesteśmy wszyscy zachwyceni twoim czynem pod Arras. Vivat, stary! Widzę, że stajesz się człowiekiem! Dawniej — toś tylko pluł wszelką ohydą, cuchnącym gnojem na siebie i na innych, a teraz umiesz coś — niecoś robić rękami i sercem! Z odcieniem dumy przyznałem się swoim kompanom, że znam cię dobrze. Zdaje mi się, że mógłbyś nas odwiedzić, a, może,