od nas — „poilus“ z „labiryntu“. Wbiliście nam klina do głowy! Że też można być aż tak odważnym?! W bitwie, to nie sztuka, bo dzieje się taki rwetes, bałagan, jak na „mi-carême“ w Paryżu. Człowiekowi wtedy raźniej, bo to w kupie się umiera... Ale żeby tak w pojedynkę, gdy na człowieka wszystkie „bosze“ oczy wyłupiają... no — no! Tęgi z was facet! Otóż to dlatego przyszliśmy w delegacji od naszych okopów... Niech żyje! Niech żyje!
Strzelcy podtrzymali ten okrzyk ochoczo, wcale nie krępując się obecnością generała. Nesser ściskał ręce żołnierzy, śmiał się wesoło i dziękował im. Około dziesiątej adjutant sztabowy odprowadzał korespondenta do Arras, klucząc razem z nim po okopach i oświetlając latarką śliskie, zalane błotem rowy.
Już się zbliżali do ostatniej komunikacyjnej transzy, gdy nadleciał granat i rozprysnął się na wierzchołku nasypu, rozrzucając belki i druzgocąc cementowe przykrycie. Gdy dym się rozproszył, saperzy, wysłani na wzmocnienie okopów, natknęli się na dwa ciała, leżące w błocie.
— Sanitarjusze! — rozległy się nawoływania i przeraźliwy świst gwizdawki...
Nesser oprzytomniał na czołówce.
Ujrzał pochylonego nad sobą lekarza, a tuż za nim — białe sylwetki sanitarjuszek.
— Co się stało! — szepnął, nie mogąc wydobyć głosu.
Bolała go pierś. W gardle bulkotało i coś lepkiego sklejało mu język i wargi.
— Dostał pan trochę żelaza z granatu... — odparł doktór. — Zaraz skończę opatrunek i przewieziemy pana do szpitala w Arras.
Strona:F. Antoni Ossendowski - Ogień wykrzesany.djvu/202
Ta strona została skorygowana.