Strona:F. Antoni Ossendowski - Ogień wykrzesany.djvu/212

Ta strona została przepisana.

Młoda jeszcze, zaostrzona, okryła pożółkłą, jakgdyby zwiędłą skórą twarz zakonnicy nie zdradzała żadnego wzruszenia. Ruchem wprawnym i automatycznym podetknęła róg zwisającego koca i, cicho stąpając w miękkich trzewikach, przeszła do innych chorych.
Nesser uświadomił sobie nagle, że odżywają w nim myśli, i jakiś wewnętrzny nakaz zmusza go do rozumowania ścisłego i kategorycznego. Zmrużył oczy i skupił w sobie resztki sił. Znowu, jak wtedy w transzy „labiryntu“, wyczuł prężące się nici, które miały początek w ośrodku tajemnego zmysłu, a koniec... Długo nie mógł dotrzeć do końca tych napiętych, wyprężonych nici. Po długich wysiłkach przekonał się, że tkwią one gdzieś bardzo daleko, a rozbiegają się, jak promienie na wszystkie strony, ginąc w dali niedosiężnej. Jak ślepiec, trzymający się kurczowo tych nici niewidzialnych, brnął z ich biegiem coraz dalej, aż wreszcie zrozumiał wszystko i wszystko ujrzał jasno, a, zdawać się mogło, że to czarna, nieprzenikniona zasłona spadła mu z oczu.
Dotarł do rowów strzeleckich, do kretowisk podstępnie zawiłych, skąd ludzie wysyłali śmierć, niby drapieżnego ptaka łowczego, i gdzie sami padali pod ciosami jego szponów. Ujrzał przed sobą niezliczone szeregi, tysiączne tłumy szarych sylwetek ludzkich — w niebieskich płaszczach francuskich, w kaki angielskich, w gladjatorskich hełmach niemieckich, w baranich czapach rosyjskich... Stali ci ludzie, wpatrzeni przed siebie zamarłym wzrokiem skazańców, już martwi ze znużenia i nieprzerwanego oczekiwania śmierci, budzący się tylko na odgłos komendy, bezwiednie i bezwolnie pozostając w brudnych, ciemnych norach pod huraganem miażdżących po-