jaznej ręki, zamykającej oczy, pełne ostatniego, straszliwego zdumienia.
— Bohaterem jest ten, którego czyny zmieniają nastrój i poglądy towarzyszy, tchórzostwo przekształcają w odwagę, zwątpienie bezsilne — w stanowczość niezłomną... — przypomniały mu się nagle słowa staruszki z parku Luxemburskiego i długo szeleściły wokół Nessera niby suche liście.
— Do was! Do was! — powtórzył, jak przysięgę. — Pocieszyć was — bezbronnych, nauczyć — zbłąkanych i ujarzmionych... dopomóc...
Głowa opadała mu ciężko na poduszkę i myśli odbiegały daleko, za jakiś horyzont, ukryty w przestrzeni bezkresnej. Usłyszał dochodzący go skądś głos ponury i zły:
— Siostro! Ten znowu charczeć poczyna... Tylko patrzeć rzygnie posoką, jak onegdaj... Jużby raz skończył!...
Ogniki wirujące, krzyżujące się strzały płomienne, mgła i ten lot w przepaść bez dna!...
Ocknął się Nesser dopiero nazajutrz, a tak słaby, że długo borykał się z niemocą, aż udało mu się poddźwignąć powieki — ciężkie, niby z ołowiu. Chciał unieść głowę, poruszyć ustami, zdjąć własną rękę, gniotącą mu pierś — próżny wysiłek!...
Powieki znowu opadły. Gdzieś głęboko w mózgu, jak świeża blizna, dotkliwie paliło go jakieś dziwne, nieuświadomione wrażenie. Posłyszał coś, czy może spostrzegł, co musnęło zaledwie mózg i nie zdążyło dotrzeć do ośrodka poznania. Znowu długo, z uporem zmagał się z bezwładem, znowu usiłował podnieść powieki. Szukał napół otwartemi oczami czegoś, co pozostawiło po sobie lekki, nieuchwytny ślad.
Strona:F. Antoni Ossendowski - Ogień wykrzesany.djvu/215
Ta strona została przepisana.