— Dziewką uliczną, co to uprawia sobie manucury, aby mieć wyglansowane paluchy, dotąd nie byłam! Matka moja, miała krótkie, czerwone palce, popękaną skórę na dłoni i wyżarte, owrzodzone paznogcie, bo była praczką. Ręce odziedziczyłam, widać, po ojcu... którego nigdy nie znałam... Nie zdziwiłabym się, gdyby się nim okazał właśnie... ojciec pani, bo i pani ręce, chociaż przykrótkie, — ujdą, a może są nawet ładniejsze, gdyż moje to spracowane okrutnie! O, proszę im się przyjrzeć!
To mówiąc, wyciągnęła obie ręce i rozstawiła palce. Sieć drobnych, ciemnych blizn i czerwonych śladów od ukłuć okrywała je. Paznogcie były krótko obcięte i pełno rys, zadanych igłą i naciętych cienkiemi nićmi. Skinęła głową i odeszła, nie wyrzekłszy ani słowa pożegnania. Panna Briard spojrzała na Nessera i wymownym ruchem podniosła brwi.
— Ta ruda piękność kocha się w panu... Wtargnęłam tu, jak zgrzytliwy i nieoczekiwany dysonans do uroczej idylli! — rzekła ironicznie.
— Mój Boże! — szepnął dziennikarz. — Człowiek — to najdziwniejsze na świecie stworzenie! Zawsze i wszystko widzi takiem, jakiem chce widzieć. Dla tych rosyjsko-niemieckich hrabiów, baronów i książąt była pani aniołem, a dla biednej hafciarki — czemś zgoła innem... Przeraziła mnie pani, nie mogłem głosu wydać... Jest mi bardzo smutno i przykro! Szczególnie dlatego, że brzydkiego czynu dopuściła się tak wyjątkowo piękna kobieta, jak pani... To jest istotnie — dysonans!
Twarz panny Briard spłonęła rumieńcem, lecz odcięła się natychmiast:
Strona:F. Antoni Ossendowski - Ogień wykrzesany.djvu/232
Ta strona została przepisana.