Strona:F. Antoni Ossendowski - Ogień wykrzesany.djvu/263

Ta strona została przepisana.

Patrz — nawet błękit nieba wyziera bojaźliwie, zaledwie nędznemi skrawkami tam i sam; pokryły je ciężkie chmury jadowitych dymów i żółte obłoki pękających szrapneli... Nic tu niema dla mnie — poety! Co będę tworzył na tem cmentarzysku zoranem, jakich rymów szukał dla tych widoków ponurych, jakie myśli wypowiadał o tak strasznej a bezmyślnej zbrodni? Pamiętasz?
Kapitan znowu pochylił głowę.
— A czy przypominasz sobie, coś mi odrzekł na to? — ciągnął poeta. — Powiedziałeś, że, gdybyś chciał opisać ten obraz pustyni śmiertelnej — nie znalazłbyś słów dostatecznie wyrazistych i silnych, a jednak opiszesz, bo będziesz szukał ukojenia miotającej się, strwożonej duszy. Czy miotałaby się ona i odczuwała męczącą trwogę, gdyby panował w niej jedynie kult ojczyzny? Nie byłoby tego! Zjawiłoby się postanowienie i dojrzało, jak owoc zdrowy, pełen soków i nasienia płodnego. Nie znalazłbyś wtedy miejsca ani dla burz duchowych, ani też dla trwogi serdecznej! Drogi mój, są rzeczy, nie ujęte przez żadną formułę!
Świetny powieściopisarz ożywił się nagle i rzekł z uśmiechem:
— Przypominam sobie, com odpowiedział wtedy... i słyszę, jakgdyby to wczoraj było! Słyszę głos naszego poległego towarzysza — architekta d’Aurma. Spoglądał on na zburzone mury starego kościółka gotyckiego i mówił w zadumie: „Oto kilka, a może kilkanaście pokoleń dążyło pod te zapadłe teraz sklepienia, aby błagać, żalić się lub wyrażać dziękczynność Najwyższej Istocie. Teraz nic nie pozostało na tem miejscu oprócz zwalisk i gruzów... Lecz