pocisków, rozumieli, że muszą dojść do zlanego krwią szlachtuzu, szli, obojętnie, leniwie spoglądając wokół i, jakgdyby mogło to na coś się przydać, wyłapywali żarłoczne wszy na sobie, do krwi rozdzierali sobie skórę brudnemi paznogciami i z tępą dokładnością skazańców dusili wstrętne pasorzyty, które pękały z soczystem klasnięciem.
Tu i ówdzie prowadzono ciche rozmowy. Opowiadano sobie, że przedwczoraj niemiecki lotnik dojrzał pełznący „Meusien“ i sygnalizował swoim baterjom, a te przez pół godziny rzucały pociski — siedem na minutę i rozbiły wszystkie wagony. Maszynista wreszcie odczepił lokomotywę i umknął z nią do Verdun. Na szczęście, był to pociąg intendantury, więc zginęło zaledwie kilku konwojentów i jeden porucznik-prowjantmistrz. Saperzy musieli potem przez cały dzień naprawiać rozryty tor i zasypywać wyrwy.
— Merde! — zaklął jakiś młody żołnierzyk świeżego poboru.
— A ty myślisz, że „bosze“ są głupi i pozwolą, żeby takie żółtodzioby waliły do nich z karabinów? — zapytał kapral, zajęty bitwą z wszami.
— Pewno! — potwierdził drugi — stary, brodaty żołnierz. — Jedziemy teraz, a ja wciąż nadsłuchuję, czy nie posłyszę warczenia samolotu... Pewno i nas namacają, bo oni wszystko widzą...
Jednak „Meusien“ dociągnął do Glorieux swoje piętnaście wagonów i nagle ze zgrzytem stanął. Ludzie zamilkli i patrzyli na siebie pytająco.
— Wychodzić z wagonów! — rozległa się komenda. — Pociąg dalej nie idzie — ciężki pocisk rozbił mostek nad wąwozem! Wychodzić! Wychodzić!
Strona:F. Antoni Ossendowski - Ogień wykrzesany.djvu/269
Ta strona została przepisana.