Strona:F. Antoni Ossendowski - Ogień wykrzesany.djvu/281

Ta strona została przepisana.

— Dowódcy kompanji niema! Musimy go szukać! Z pewnością, obchodzi szaniec — mruknął porucznik.
Znowu pełzli wzdłuż rowów, gdzie oparci o nasyp stali żołnierze z karabinami, wpatrzeni przed siebie znużonym, obojętnym wzrokiem. O kilkanaście kroków przed nimi wżarł się w nasyp granat niemiecki, buchnął ogniem, poszarpał parapet, rozrzucając ziemię, faszyny i worki transzowe.
Na załamaniu spostrzegli znaczną grupę ludzi, zbitych do kupy.
Jakiś głos spokojny i łagodny mówił:
— Chłopaki, to nic nadzwyczajnego! Jeżeli granat rozsadzi, to trafi, albo nawet nie zawadzi... A widzicie — „bosze“ znów się tam ruszają? Ognia do nich, dzieci! Sierżancie, dajcie mi karabin!
— To kapitan Delvert... — szepnął oficer. — Uczy młodych, poboru 1916-go roku...
Poszedł do dowódcy i meldował mu o wyniku swojej misji.
— Obiecano nam przysłać na jutro wory, instrumenty szańcowe, naboje i race sygnałowe... Przysięgano mi na wszystkie świętości, że pchną też niezwłocznie trzech sanitarjuszów, aby uprzątnąć poległych i trochę zdezynfekować rowy...
— Wierzysz im, przyjacielu? — zapytał Delvert, zdejmując binokle i przecierając szkła rękawem.
— Chcę wierzyć... — odparł porucznik.
— No, to już połowa zrobiona! — zaśmiał się kapitan. — Ciężka była wyprawa?
— Tak! Przejście od tunelu prawie odcięte, — — opowiadał Riballier, — chociaż i przed tunelem, pomiędzy fortami St. Michel i Souville było gorąco, ale najgorzej — w tunelu! Boże wielki, co się tam dzieje!