— Ochotnika wam przywiodłem, chłopcy! — zawołał Lecomte. — Jest to sławny dziennikarz, co to pod Arras różne śmiałe rzeczy wyprawiał. Czytaliśmy o tem — pamiętacie?
— Nesser! Henryk Nesser! — rozległy się radosne okrzyki, i dwie szare postacie żołnierskie rzuciły się do ochotnika, ściskały mu dłonie i klepały po ramieniu.
— Ach, René Gramaud! — zawołał Nesser, poznawszy go w ciemności. — Jak się masz, stary przyjacielu? Co się tam dzieje ze świętemi księgami Vedy? Czy nie poszarpała ich jakaś ciężka „świnia“, bo widzę, macie tu tego poddostatkiem.
— Wszystko doskonale, mój drogi Nesser! — odparł wesoło i głośno uczony. — Ale, cóż to? Nie poznajesz księdza Chambruna?
Nesser przyjrzał się bacznie. Wysoki, chudy żołnierz w zabłoconem ubraniu i butach uśmiechał się łagodnie i z lekką ironją.
— To ja — ksiądz Chambrun! — powiedział żołnierz, cicho się śmiejąc. — W zewnętrznej powłoce adeptów pogańskiego Marsa mogę pociemku ujść za strzelca co się zowie...
Nesser potrząsnął mu dłoń serdecznie.
— Bardzo się cieszę, — rzekł, — bo jesteśmy znów w komplecie, jak wtedy na plebanji z Schumanem i Voltaire’em, świętą Teresą z Lisieux i wyśmienitym cidrem!
— A wszyscy, wszyscy, bo i ten pucołowaty Karolek Gillet jest tu z nami i zdrów, tylko wciąż głodny, jak ten młody wilk! — śmiał się Gramaud. — Chodźże, przyjacielu, do naszego „salonu“!
Zaprowadzono go tam, gdzie spotykały się dwa okopy, tworząc ostry kąt.
Strona:F. Antoni Ossendowski - Ogień wykrzesany.djvu/283
Ta strona została przepisana.