Strona:F. Antoni Ossendowski - Ogień wykrzesany.djvu/295

Ta strona została przepisana.

Młody strzelec, Lauvaire, śmiejąc się drapieżnie, pochylił się nad kolbą i krzyknął w swojem prowansalskiem narzeczu:
— Zaraz da nura ten „bosz“ wyso...
Nie skończył. Hełm jego stoczył się na ziemię, a żołnierz obsunął się po skarpie, niby miękki worek, napchany rupieciami. Miał przedziurawioną czaszkę i krew z sykiem bluzgała w błoto, bijąc bryzgającą, pieniącą się strugą.
Dzień czy noc?... Już nikt nie odróżniał dnia od nocy... Zapanował bowiem nieprzerwany mrok. Oczy widziały jedynie wściekłe błyski wybuchów... Wszędzie — na lewo, na prawo i w samych rowach — ogień, dym, obłoki zwichrzonej ziemi... W ciemności, która zaścielała wzrok i ogarniała cały świat, miotały się widma upiorne, ponure, lecz krwią nabiegłe, chwilami niewidome, bezsenne źrenice patrzyły z tępym spokojem. Widma te przypadały do ziemi i rozsypywały się na setki drobnych szarych istot ruchliwych, krzyczących przeraźliwie. Zdawało się wtedy, że to olbrzymie pajęczyce, płaszczyły się przy samej ziemi, a od cielsk ich odrywały się, setki małych, chyżych, drapieżnych pajączków o tysiącu oczach i setkach jadowitych żądeł. Natychmiast sprawnie i prężnie poruszały się znużone przed chwilą, już bezwładne, zda się ramiona, odpierały te krocie wyjących istot, rozpraszając je gradem kul.
Od 48 godzin nikt nie spał. Wszyscy stali oparci o nasyp i wory z ziemią, nieprzytomnie wbijając wzrok w zgiełkliwą, ogniem i dymem buchającą przestrzeń i, jak maszyny, bez myśli i serca, strzelali, w pośpiechu kalecząc sobie palce o zamki karabinów,