szukając w nich okruszyn sucharów, a, nie znalazłszy nic, w milczeniu ponurem opierali głowy o śliskie zbocze nasypu.
Minęło już 56 godzin od chwili, gdy po raz ostatni dostarczono obrońcom strawy i wody. Otoczona z trzech stron transzami niemieckiemi reduta pozostawała wciąż odciętą od świata. Patrząc na głodnych, spragnionych, półprzytomnych, znużonych do obłędu ludzi, Nesser myślał, że istotnie zachodziły tu wypadki „nieefektowne“, długo trwające, powtarzające się zbyt często, ażeby ktoś, poza tymi męczennikami, broniącymi Verdun, mógł ogarnąć całą głębię i wielkość ich wysiłku, cierpienia i ofiarności.
Niemcy na nowo wszczęli huraganowy ogień na znienawidzoną, oporną redutę. Po raz tysiączny ciężkie pociski szarpały niemal zrównane z ziemią okopy, wyrywały z nich kupy ziemi i rozrzucały worki szańcowe. Coraz częściej wołano na sanitarjuszów, bo ludzie padali, a czołówka nie mogła zmieścić rannych. Potwornie wolno wlokły się nieskończone godziny rozszalałego zgiełku, nieustannych wstrząsów ziemi i huku, od którego krew płynęła z uszy i nosów, a zaciśnięte zęby zgrzytały i przygryzały opuchnięty język.
Znowu, — nie wiedzieć po raz który — ożywił się ruch w niemieckich rowach.
— Czerwona raca! — woła kapitan ze swego posterunku.
— Czerwona raca! — powtarzają żołnierze, stojący przy parapecie.
Raca wylatuje. Dojrzano ją na baterjach, bo odrazu błyskać jęły działa czerwonemi żądłami. W pośpiechu jednak źle obliczono dystans, a może w tych
Strona:F. Antoni Ossendowski - Ogień wykrzesany.djvu/313
Ta strona została przepisana.